Jest wybitnym pianistą młodego pokolenia, który znalazł się w gronie sześciu Polaków będących w półfinale XVIII Konkursu Chopinowskiego. Nie było to jednak jego pierwsze zetknięcie z tym wielkim wydarzeniem. O dwóch ostatnich edycjach Konkursu Chopinowskiego, muzycznych inspiracjach, poszukiwaniu balansu i konkursowych emocjach rozmawiamy z Andrzejem Wiercińskim.

Katarzyna Drelich, INTERIA.PL: – Jak porównałbyś minioną edycję Konkursu Chopinowskiego do poprzedniej, w której brałeś udział? Pytam jednak nie w kontekście twojego grania, a w twoim postrzeganiu samego wydarzenia.
Andrzej Wierciński: – Konkurs Chopinowski jest z pewnością wydarzeniem świętowanym w Polsce. Wszyscy o nim wiedzą, a na bieżąco są przede wszystkim ci, którzy choć trochę interesują się muzyką klasyczną. Wydaje mi się, że to grono słuchaczy jednak z każdą edycją się poszerza. A cóż mogę powiedzieć o moim osobistym postrzeganiu tego wydarzenia – od dziecka moim marzeniem było, by wystartować w Konkursie. Uważam, że potrafię zaszczepić ludziom Chopina i jego ducha. Uwielbiam go grać i dlatego wystartowałem drugi raz.
Mówi się, że do Konkursu Chopinowskiego pianiści przygotowują się od dziecka. Zresztą ty sam mówisz o tym, że to było twoim marzeniem już od najmłodszych lat. Pamiętasz, co myślałeś, gdy w 2005 roku wygrał Rafał Blechacz? Już wtedy o tym marzyłeś?
– Jak najbardziej. I choć miałem wtedy 9 lat, to zacząłem słuchać jego płyt i śledzić, jak gra. Pamiętam jego płytę z Sonatą h-moll, z preludiami. Tak mnie zafascynował, że przez pewien czas słuchałem go każdego wieczoru do spania. To marzenie siłą rzeczy zostało we mnie zaszczepione. Jego wykonania z Konkursu są niezwykle energetyczne, szczególnie Polonez As-dur, z doskonałym wyczuciem czasu w graniu.
Wielu pedagogów uważa, że kreując własną interpretację utworu, nie powinno się sugerować i wzorować na kimś innym, bo to burzy indywidualizm. Jak rozumiem – tobie to pomogło?
– Zazwyczaj nie mam ulubionych wykonań danego utworu, ale bardzo lubię inspirować się różnymi interpretacjami. W żaden sposób mi to nie przeszkadza, a wprost przeciwnie – może pomóc. Kiedy zainspiruję się czyimś dźwiękiem, przeciągnięciem frazy, sposobem zagrania nawet kilku dźwięków, to mogę czerpać z tego i próbować przełożyć to na moją interpretację. Jeszcze gdy studiowałem w Akademii Muzycznej w Katowicach, posłuchałem Wariacji na temat Corelliego Rachmaninova w wykonaniu Shyra Charkassky’ego, poleconego przez mojego ówczesnego Profesora. Zupełnie zmieniło to moją perspektywę postrzegania muzyki, rozszerzyło dźwiękowo moje horyzonty i po wysłuchaniu jednego wykonania czułem, że zacząłem grać inaczej. Często jedno wykonanie może znacznie poszerzyć nasze muzyczne i wykonawcze horyzonty. To jest bardzo ważne w rozwoju artystycznym.
Warto słuchać też innych muzyków konkretnego fachu, żeby – mówiąc przewrotnie – wiedzieć, jaka jest konkurencja i do czego dążyć.
– Jak najbardziej. Generalnie słuchanie tego, jak ludzie grają na świecie bardzo pomaga. Pójście za nową generacją, szczególnie tą konkursową, może okazać się bardzo przydatne, jeśli mamy wyznaczony konkretny cel. Dla przykładu – oktawy w Polonezie As-dur nie były kiedyś grane tak szybko, jak dziś. Dopiero jak w ten sposób zagrał Rafał Blechacz i wygrał Konkurs Chopinowski, to stało się to modne i od tego czasu pianiści wzorowali się na jego wykonaniach. Ludzie siłą rzeczy wzorują się na zwycięzcach. A nawet jeśli się nie wzorują, to biorą z tego coś dla siebie, ponieważ wiedzą, że to się przyjmuje w świecie. Sądzę, że pewne techniki prezentowane przez Bruce’a Liu będą teraz naśladowane – w lepszy bądź gorszy sposób. Na przykład w trzeciej części Koncertu e-moll zaproponował wiele ciekawych muzycznie rozwiązań, a niewiele osób grało go w ten sposób do tej pory. Ale teraz, jak wygrał Konkurs, to myślę, że wiele osób to przejmie.
Gdy wygrał Rafał Blechacz, miałeś zaledwie 10 lat, a już marzyłeś o Konkursie Chopinowskim. Byłeś dzieckiem, ale już byłeś tak pochłonięty fortepianem. Czy to kosztowało cię wielu wyrzeczeń?
– Nie postrzegam tego w takich kategoriach, że musiałem coś poświęcić w imię grania. W szkole uwielbiałem grać i zawsze sprawiało mi to wielką radość. Nie mogłem się doczekać kolejnych lekcji fortepianu i cieszyłem się, że w ogóle mogę je mieć. Sam z siebie chciałem ćwiczyć. To było coś przyjemnego, czemu się poświęcałem, natomiast nie czułem, że zaniedbuję inne sfery rzeczywistości. Nie było “coś za coś”, to szło bardzo naturalnie.

Wydaje mi się też, że bez dbania o inne sfery życia nie prezentowałbyś tak głębokich interpretacyjnie wykonań. Co poza samym ćwiczeniem pomaga ci w budowaniu interpretacji, co cię inspiruje na co dzień?
– Generalnie cenię sobie zachowywanie balansu psychofizycznego w różnych obszarach życia. Tak samo szanuję czas pracy, jak i czas odpoczynku. Chcę uniknąć sytuacji, w której ćwiczę 12 godzin i nic poza tym nie robię, bo wówczas to granie jest płaskie. Kiedy muzyk zamyka się w ćwiczeniówce i nie robi nic innego poza graniem, to co ma przekazać światu? Rubinstein mówił, że ćwiczy około czterech godzin dziennie, a później spotyka się z ludźmi, rozmawia z nimi i ma o czym grać. Wydaje mi się, że to jest bardzo ważne.
Jak znaleźć balans w takim dość nieograniczonym żadnymi ramami czasowymi zawodzie?
– Chyba nie ma na to jednego, sprawdzonego przepisu. Tak samo, jak nie ma gotowej recepty na sukces. Każdy traktuje to bardzo indywidualnie. Ciężko rozpisać ilość czasu poświęconego danemu człowiekowi oraz ilość godzin spędzonych przy fortepianie. To musi być naturalne i wynikać z wewnętrznej chęci. Z tego, że chcesz z kimś porozmawiać, wyjść do ludzi, być otwartym na świat. Są pianiści zamknięci od wielu lat wyłącznie na muzykę i nie ma w tym nic złego, pod warunkiem, że to satysfakcjonuje ich życiowo.
Istnieje w końcu nieco przesadzony archetyp pianisty-człowieka wiecznie zamkniętego w ćwiczeniówce.
– Miałem czas, że właśnie tak mnie postrzegano. Niektórzy mówili, że przez pierwsze trzy lata siedziałem w ćwiczeniówce i się izolowałem. Ale ludzie muszą akceptować to, że ktoś może chcieć w ten sposób realizować swoje marzenia. Często jest też tak, że jak komuś uda się zajść daleko, to niekoniecznie wszystkim musi się to podobać.
A czy coś zmieniło się po twoim wystartowaniu w poprzedniej edycji Konkursu Chopinowskiego? Sam udział już był w twoim przypadku pewnego rodzaju trampoliną?
– To jest trochę mit, choć wiele osób mówi, że samo wystartowanie w tym konkursie zmienia życie. Zgadzam się z opinią, że to już jest spory sukces i rodzaj docenienia dla wszystkich pianistów, którzy dostają się do Konkursu. Szczególnie, gdy aplikacji jest ponad 500. Ale są pianiści, którzy od samego początku myślą wyłącznie o pierwszej trójce na podium. I wiedzą, że powinni się tam znaleźć niezależnie od konkurencji. Zależy też, jakiego rodzaju trampoliny pianista oczekuje od tego Konkursu.
Powiedzmy, że 50 koncertów rocznie.
– Nawet udział w finale nie zagwarantuje tego automatycznie. Blechacz po wygranej powiedział, że nie chce mieć więcej, niż 50 koncertów rocznie, bo potrzebuje czasu, by odpoczywać.

Jakie były twoje cele i oczekiwania względem Konkursu Chopinowskiego sześć lat temu i czy zmieniły się one podczas tegorocznej edycji?
– Za pierwszym razem oczekiwałem więcej, niż byłem w stanie osiągnąć. To był mój błąd, że bardziej oczekiwałem, niż umiałem. Przez te sześć lat rozwijałem się w wielu kierunkach, nie tylko w Chopinie. Moje oczekiwania artystyczne względem samego siebie znacznie wzrosły. Wzrosła również świadomość tego, że moje możliwości są większe, niż sześć lat temu, a co za tym idzie – mogłem być dużo bardziej pewny siebie. Wydaje mi się, że z racji czasu, który upłynął, zyskałem też na pewnego rodzaju dojrzałości artystycznej. Natomiast – jak widać – nie musi to być gwarancją sukcesu. Konkursy są rozpatrywane pod wieloma innymi względami. Osobiście uważam, że werdykt po trzecim etapie był dość specyficzny. Aczkolwiek przystępując do Konkursu tym razem, nie miałem już oczekiwań co do rezultatów. Po prostu chciałem jak najpiękniej zagrać Chopina i to był mój nadrzędny cel.
A jak ważny w tym wszystkim jest wybór fortepianu?
– To jest dość ważna kwestia. Szczególnie, że gramy na bardzo dużej sali. Decyzja dotycząca wyboru fortepianu jest dosyć trudna. Podczas lipcowych eliminacji wybrałem Yamahę, ponieważ według mnie miała większe możliwości dźwiękowe, a Steinway zdawał mi się być nieco zbity. Natomiast podczas samego Konkursu wybrałem jednak właśnie tego Steinwaya, którego odrzuciłem podczas eliminacji. Większość osób grała na innym Steinway’u, ale ja wybrałem ten fortepian z eliminacji, bo brzmiał ciepło, był nieco bardziej szlachetny. Wydaje mi się, że do Chopina to pasuje, choć trudniej się na nim gra, trzeba się bardziej wysilić, by uzyskać okrągły dźwięk. Ten rodzaj szlachetności mi się spodobał. Natomiast niektórzy twierdzą, że w forte brzmiał ostro, brutalnie. Ale oczywiście wiadomo – to wszystko są subiektywne odczucia.
Myślisz, że wybór fortepianu może mieć kluczowy wpływ na wykonanie, a co za tym idzie – na werdykt?
– Myślę, że jak najbardziej. Nie bez powodu w finale wszyscy wybrali tego drugiego Steinwaya, który brzmiał bardziej realnie i był bardziej otwarty. Możliwe, że popełniłem błąd przy wyborze fortepianu, ale wolę tego nie rozpamiętywać. Wolę nie myśleć, że wybór fortepianu mógł wpłynąć na przykład na werdykt.
Który z trzech etapów, w których grałeś, był tym najtrudniejszym?
– Paradoksalnie bardziej niepewnie czułem się pomiędzy drugim, a trzecim etapem, być może dlatego też tak zaskoczył mnie brak mojego nazwiska w finale. Wiedziałem, że pokazałem dużo artystycznie w drugim etapie. Drugi etap jest recitalem, gra się utwory obowiązkowe: polonezy i walce. Każdy mógł pokazać na tym etapie również utwór dowolny, w którym się dobrze czuje. Ja pokazałem Wariacje B-dur, które są utworem posiadającym wiele kolorów i obliczy Chopina, wiele różnych skrywanych przez niego charakterów. Szczególnie, że jest to utwór młodzieńczy, lekki, wirtuozowski.
Trzy etapy, przez które przeszedłeś, to prawie dwa tygodnie bycia w ciągłym napięciu. Jak zmieniło się twoje życie w czasie trwania Konkursu?
– Moje plany w czasie trwania Konkursu były generalnie dość proste. Żyłem normalnie, wracałem pomiędzy etapami do Katowic, by przygotowywać się do kolejnych. Nie chciałem być w otoczce warszawskiego zgiełku Konkursu, ponieważ dokądkolwiek nie pójdzie się w centrum Warszawy, w okolice Filharmonii, to można spotkać kogoś, kto śledzi to wydarzenie. Wolałem ćwiczyć w skupieniu i nie chciałem tym żyć. Chciałem skupić się na graniu, dlatego wracałem do Katowic, do mojej ćwiczeniówki. Ale też nie dałem się zwariować i szukając balansu nie zamykałem się na cały dzień w ćwiczeniówce.
Stres był większy teraz czy poprzednio?
– Poprzednio. Z tego względu, że nie wiedziałem, czego się spodziewać, nie wiedziałem, co się dzieje. Teraz miałem już tę świadomość. Mówi się czasem, że jak człowiek wie, czego się spodziewać, to stresuje się bardziej, bo jest świadomy powagi sytuacji. Natomiast mając większą pewność artystyczną podczas tegorocznej edycji, stresowałem się mniej. Sześć lat temu czułem się pchnięty, mimo tego, że przecież chciałem wziąć udział. Ale nie miałem tej świadomości muzycznej, którą mam dziś.
Co czułeś, gdy odpadłeś po półfinale?
– Po prostu było mi przykro. Ale nie wpłynęło to absolutnie na moje myślenie o muzyce Chopina, moje poczucie własnej wartości nie spadło. Generalnie, widząc niesprawiedliwości na świecie i będąc już nie raz odrzucanym z konkursów, mówiąc potocznie – musiałem nauczyć się brać takie sytuacje na klatę. Więc nie odczuwam braku czegokolwiek. Jest mi tylko przykro, bo niektóre osoby przyjęte do finału były moim zdaniem mniej muzykalne i były gorszymi chopinistami, bo czuję Chopina o wiele bardziej, niż 6 lat temu. Często na konkursach jest tak, że albo udowadnia się na siłę, że jest się od kogoś lepszym, albo po prostu się to wie i startuje się dla przyjemności. W tej edycji startowałem dla przyjemności, ale wiedząc, że mogę dużo osiągnąć.
Teraz jesteśmy na świeżo po Konkursie, więc ciężko z dystansu spojrzeć na to, co dobrego mógł ci przynieść. Ale czy już dostrzegasz, o co wzbogacił cię udział i zawędrowanie do półfinału?
– Z pewnością większą rozpoznawalność. Udział w takim wydarzeniu jest zawsze dobrą promocją. W internecie można wysłuchać wykonań wszystkich uczestników, co jest dość cenne. Natomiast co przyniosą następne chwile po konkursie, zobaczymy.
Powiedziałeś, że swoją grą potrafisz zaszczepić słuchaczom ducha Chopina. Za co najbardziej cenisz jego muzykę?
– Cenię jego muzykę za to, że jest w niej zawarte całe życie. Wszystkie emocje, które przeżywamy na co dzień. Historie, które przeżywamy, również są zawarte w tych dźwiękach. Nie ukryje się tam praktycznie nic, bo w Chopinie nie da się udawać. Właśnie za to tak bardzo cenię jego muzykę – nie da się jej grać sztucznie. Dzięki jego muzyce można usłyszeć, czy ktoś po prostu gra na fortepianie, czy jest artystą. I to jest chyba ta cecha, dzięki której tak bardzo kocham muzykę Chopina i ją tak autentycznie odczuwam.
Source: chopin.interia.pl
Mecenasem XVIII edycji Konkursu Chopinowskiego jest PKN Orlen.
Sprawdź na stronie informacyjnej XVIII Konkursu Chopinowskiego »